„Musimy porozmawiać o Kevinie”,czyli jak nie wychowywać dziecka.

„We Need to Talk About Kevin” jest filmem na którego przetrawienie potrzebowałam 24 godziny. Naprawdę! Nie pamiętam kiedy ostatni raz rzecz martwa zjadła, przeżuła i wypluła mój kręgosłup moralny w tak brutalno-kulturalny sposób. Przez cały film czułam wewnętrzne rozdwojenie jaźni; z jednej strony chciałam go jak najszybciej wyłączyć i przestać czuć ciągle napierającą presję, a z drugiej za to niechronologicznie przeplatające się sceny z życia psycho-familki stwarzały obraz, który bez wątpienia potrzebował wyjaśnień.

Początek to młodość Evy-matki-Tildy Swinton, a raczej scena, która prześladowała mnie przez większość trwania filmu – wspomnienie z hiszpańskiego, pomidorowego święta La Tomatina, które bynajmniej z fiestą czy siestą w tej odsłonie nie mają nic wspólnego. Jeżeli ktoś zacznie liczyć na odejście reżyserki od wszechobecnego motywu krwistej czerwieni, z góry zwiastuję – nie warto. Dalej jest już tylko gorzej. Francuska matka spełnia swój american dream i na świat przychodzi mały szatański chłopczyk, o oczach czarnych jak węgielki. Już od tego momentu zaczyna się jazda bez trzymanki, bo dzieciak nie należy do tych, które leżą spokojnie w łóżeczku, budząc się jedynie na porę karmienia – Kevin ryczy non stop, a Eva kompletnie nie daje sobie z tym rady.

W późniejszych scenach, kiedy Kevin jest już większym chłopcem bardzo buntuje się przeciwko matce. Neguje wszystkie jej działania, utrzymując tym kontakt jedynie ze swoim pierdołowatym ojcem-John C. Reilly. Film od samego początku nakierowuje widza na objęcie strony Evy, obrazem kobiety odrzuconej przez całe społeczeństwo, obciążonej winą za wybryki swego nieusłuchanego synka. (Faktycznie) tak trochę jest, ale instynkt macierzyński Evy miał mocno opóźniony zapłon. Czuć od niej zimno i niechęć, co razem składa się na iście demoniczny charakterek Kev.

Docelową postać Kevina gra Ezra Miller, któremu należą się gromkie brawa. Na ekranie jest bezwzględnym dzieciakiem z wiecznie kpiącym uśmiechem przylepionym do twarzy i oczyma, którymi wertuje wszystkich i wszystko dookoła.

Dwugodzinny seans ani razu nie daje pretekstu do ucieczki myślami gdzie indziej, a końcówka jest naprawdę ciężkim orzechem do zgryzienia. Film, którego atmosfera doszczętnie omamia widza, bardzo ciężki, refleksyjny i na pewno taki, któremu trzeba poświęcić się całkowicie – nie przyjmuje żadnych połówek. Całościowo daje pewnego rodzaju lekcję i mimo tego, że nie chce się do niego  wracać, nie daje o sobie zapomnieć.

Adu.

„Zwierzęta nocy”, czyli wina Ikara

Buszując po blogach filmowych w środowy wieczór natknęłam się na zestawienie najlepszych filmów 2016 roku. Początek stycznia 2017 – żadna nowość. Parę tytułów już znałam, a parę następnych nie były warte uwagi. Między wierszami mignęła mi pozycja „Zwierzęta nocy”, nie wiem czy zwabiła mnie bo była interesująca, czy dlatego że w LO jestem pod patronem profilu bio-chem, ale zaryzykowałam i wcale nie żałuję.

 

nocturnal-animals-soundtrack

„Zwierzęta nocy” to jeden z tego rodzaju filmów, które hipnotyzują i absorbują uwagę widza od samego początku, chociażby przez to, iż fabuła nie jest monotonna, bo krzyżowo przeplata się ze sobą parę wątków. Reżyser Tom Ford, którego „Zwierzęta nocy” są drugim dorobkiem filmowym połączył dwie, a tak naprawdę trzy historię dwojga ludzi.

 

Główną bohaterką jest Susan, grana przez rudowłosą piękność Amy Adams. Postać sprawiająca wrażenie kobiety zamkniętej w bańce swego idealnie wykreowanego świata, włącznie z katalogową chatą, która w salonie zmieściłaby mój dom z garażem (mam kompleks niższości, czy po prostu amerykanie mają wszystko większe?!) i cieplutką posadką w galerii sztuki. Jednak z drugiej strony ta sama kobieta swą aparycją bardzo głośno woła o pomoc i dokładnie w tym momencie jak Filip z konopi wybiega ex mąż przysyłając Susan książkę swego autorstwa zadedykowaną właśnie dla niej. Tutaj zaczyna wplatać się drugi i trzeci wątek, kolejno; historii powieści, oraz ich wspólnej przeszłości. Owego Filipa (tutaj Edwarda/Tonego) gra Jake Gyllenhaal, który za swą postać zbiera salwy pochwał, czemu niezmiernie się dziwię. Rozumiem, że Tony z założenia miał być wywłoką walczącą prędzej ze swoim cieniem, niż z teksańskim dresem, ale twarz Gyllenhaal’a była jak kasza manna bez owocowej polewki – bez smaku i do tego bez kształtu; nie pokazywała żadnego uczucia, co w scenach dynamicznych szybciej mnie doprowadzało do białej gorączki, niż jego.

 

671532_1-1

Wątek historii zapisanej w książce „Zwierzęta nocy” autorstwa Edwarda jest już falą alegorii i metafor, w których każdy może odczytać inną wartość, przez co film Forda nabiera pewnego charakteru niezwykłości. Zdjęcia przenoszą nas z bardzo modernistycznego Nowego Jorku do świata lat 90-tych swą scenerią teksańskich prerii, samochodów na bitych blachach, czy strojów iście amerykańsko-wiejskich. Tom Ford pieści oczy długimi, artystycznymi kadrami z ogromnym smakiem, którego często brak w obecnej kulturze, a muzyka  Abla Korzeniowskiego  dopełnia cały obraz.

Jedynego dopełnienia jakiego z kolei mi zabrakło jest ostatnia scena filmu. Oczywiście nie mam zamiaru odkrywać wszystkich kart, ale pomimo tego, iż została zagrana doskonale, zabrakło mi tej wisienki na torcie i w chwili, kiedy pojawiły się napisy końcowe jak i teraz czuję pewien niedosyt. Nie wiem czy zwiastuje to drugą częścią „Zwierząt nocy”, czy reżyserowi zabrakło weny, czy po prostu problem leży we mnie i nie odczytałam symboliki, ale niesmak pozostał.

 

0006417cj3srero3-c431

Zbierając wszystkie myśli do… razem ;), spokojnie mogę dać produkcji mocne 7/10. Pomimo kilku małych potknięć (i jednego dużego!) Ford pokazał swoje umiejętności, oraz zmysł dobrego smaku i stworzył film o którym na pewno nie zapomina się schodząc ze schodów w sali kinowej. Parę kadrów zmusza do refleksji, a jeszcze parę trzyma w napięciu. Poza wartością merytoryczną obraz jest po prostu doskonałym cackiem, który świetnie wygląda i dlatego bardzo dobrze się go ogląda.

 

Adu.